piątek, 21 grudnia 2018

E10.Why would you wanna use a life to keep us?


LAYLA

Czterdzieści osiem godzin.
Tyle wystarczyło chłopakom, aby zaaranżować dekorację, jedzenie, masę alkoholu oraz namówić gości na „NAJLEPSZĄ DOMÓWKĘ W LOS ANGELES” jak to nazwał Luke.
Luke, który można powiedzieć jest głównym organizatorem tej imprezy.
Przystałam na tym pomyśle z jednego prostego powodu.
Nie chcę im stawiać jakichkolwiek warunków związanych z ich życiem czy z jego korzystania.
Nie jestem ich mamą, żeby mówić co mogą, a czego nie.
Pomijając fakt, że faktycznie byłam pierwszą osobą, do której przyszli po zgodę na to przełomowe wydarzenie.
Poza tym, dość nabroiłam ostatnimi czasy w życiu Hemmings’a, żeby poddawać ich jakimikolwiek ostrym wymogom.
I tym oto sposobem razem z Arden siedzimy w ogromnym salonie, trzymając w dłoniach kieliszki z martini i zielonymi oliwkami.
Wystroiłyśmy się tak, jak na towarzystwo z Hollywood przystało i w zasadzie podoba mi się taki tryb życia.
W czasie kiedy chłopcy latają po domu jak na zabicie, aby wszystko było dobrze przygotowane, my w zasadzie nie robiąc nic szczególnego, kosztujemy jedynie smak dobrego alkoholu i poświęcamy czas na małe plotkowanie.
W końcu to nie nasza impreza.
My jesteśmy tylko przypadkowymi, a może nawet nie tak bardzo przypadkowymi - gośćmi.
-Look at you! - Michael zjawia się w kuchni, przynosząc już czwartą kratę piwa. Z tego miejsca ma na nas dokonały widok, zważywszy, że praktycznie cała przestrzeń na dole jest otwarta.
-I know, right? - uśmiecham się, biorąc kolejny łyk wina.
To wspaniałe, że w końcu mogę się zrelaksować.
A dzisiejszy poranek był chyba pierwszym porankiem od niepamiętnych czasów, kiedy naprawdę się wyspałam.
-Wyglądacie czadowo. Coś mi się wydaje, że faceci nie będą mogli od was oderwać oczu. 
Chichoczemy z Arden.
-Ale nikomu ich nie oddamy. - przychodzi Luke, trzymając w ramionach całą masę szklanych butelek z różnorodnymi alkoholami. Przez chwilę boję się, że zaraz coś upuści i zrobi się jeden wielki hałas, ale kiedy Calum odbiera od niego kilka butelek, oddycham z ulgą. - To nasze dziewczyny!
-Wasze dziewczyny? - Arden prycha z kpiącym uśmieszkiem. - Nigdy nie umówiłabym się z żadnych z was.
-Are you kidding me? - drażni się z nią Hemmings. - Czy twoje oczy wciąż dobrze działają?
-Oczy może niekoniecznie tak dobrze jak mózg. - kituje go, na co chichoczę.
-Dobra, wygrałaś. Ale jestem pewien, że Layla ma inny pogląd. - marszczy brwi w moją stronę, jakby walczył o moje poparcie.
Co to, to nie.
-Yeah… I don’t know. - udaję zdegustowaną. - To chyba nie mój klimat.
Luke sytuuje się wygodnie na kanapie obok mnie, otwierając puszkę piwa.
-Twój klimat to sztywni prawnicy, co? 
-Haha, zabawne! - mrużę oczy. - Staram się powiedzieć, że po prostu nie wiem czy mogłabym być z kimś kto myśli, że Ameryka Północna i Południowa to ten sam kontynent.
-Uuuu, mocne! - komentuje Arden.
-Wiesz, nie poświęciłem w swoim życiu na naukę tyle co pospolity człowiek. Jestem usprawiedliwiony.
-Nie mówię, że jesteś głupi… - klepie go po ramieniu. - Tylko odrobinę nie obeznany w otaczającym nas świecie.
-W twoich ustach brzmi to tak samo jak niedorozwinięty. 
-Yeah… Maybe a little? 
-Masz szczęście, że cię lubię Laylo Florence. - wytyka mnie palcem. - Inaczej bym z tobą nie rozmawiał.
-Nie… - mówię podłamanym tonem. - Jaki wtedy byłby sens mojego życia?
-Nie wiem! - wzrusza, gestykulując ramionami. - Ty mi powiedz.
-Wszyscy gotowi?! - Ashton schodzi po schodach ubrany jak zwykle w czarne jeansy skompletowane z czarną koszulą w białe kropki. Wygląda bardzo elegancko i w zasadzie podoba mi się taki Ashton.
Na jego twarzy znów gości uśmiech i muszę przyznać, że dawno nie widziałam go tak radosnego jak teraz.
Wyłączając z tego wszystkiego chamskie odzywki i wredne zachowanie.
Teraz jakby wszyscy jesteśmy jedną, wielką paczką pomimo, że nie miałam jeszcze okazji z nim porozmawiać sam na sam i wyjaśnić kilku spraw, które miały ostatnio miejsce.
W zasadzie rozeszliśmy się w kłótni, ale zachowujemy się jakby tej kłótni nie było. Nie żebyśmy też mieli się za przyjaciół, ale jakby to powiedzieć, jest po prostu neutralnie.
-Gotowi! - odpowiada mu Calum, rzucając w jego stronę puszkę piwa.
Ten zgrabnie ją łapie i wykonuje spory łyk.
Przez chwilę zaczyna mnie to niepokoić, zważywszy, że już nie raz widziałam go pijanego, ale postanawiam przymknąć na to oko.
Nie mogę patrzeć na niego przez pryzmat jego matki lub tego co sam przeszedł.
Tutaj zaczyna się nasze nowe życie.
I będzie niesamowicie.
Naprawdę niesamowicie.


Poznaję masę nowych ludzi, a także witam się z masą „starych ludzi”. Jest tu naprawdę wiele osób, których chłopcy znają kupę czasu, ale jakoś nigdy nie było im po drodze do spędzenia ze sobą większej ilości czasu, bo w zasadzie cała ta śmietanka towarzyska zawsze mieszkała w LA, a my osiedliliśmy się w Nowym Yorku.
Teraz widzę, jak bardzo brakowało im przyjaciół.
Nie, żeby w Nowym Yorku ich nie mieli, ale bez wątpienia o wiele więcej ludzi z branży muzycznej buja się po Los Angels.
A teraz 5 second of summer są jednymi z nich.
-Chcę tosta. Chcesz tosta? - Arden mówi w pośpiechu, prowadzając mnie do kuchni. Bąbelki zaczynają już działać, zważywszy, że po winie byłyśmy częstowane również szampanem, piwem i kolorowymi szotami.
-Zdecydowanie chcę tosta! - wręcz krzyczę z radości, bo momentalnie przypominam sobie, że nie jadłam nic od obiadu.
Dzisiejszego wieczoru ja i Arden to takie dwie papużki nierozłączki, latające po całym domu i zabawiające towarzystwo.
Można by pomyśleć, że to my jesteśmy głównymi gospodyniami tej imprezy, biorąc pod uwagę nasze mocne zaangażowanie. 
Przyznaję, że dawno się tak nie śmiałam i nie czułam tak beztrosko.
Mam wrażenie, że dzisiejszym uśmiechem nadrobiłam ostatnie dwa lata egzystencji.
I naprawdę mi się to podoba.
-Layla! - słyszę za sobą głos.
Odwracam się szybko.
-Mitchy! - krzyczę uradowana.
Muzyka jest zbyt głośna.
To chyba dlatego cały czas krzyczę.
-Jak się masz!? - przytulam go, ciesząc się, że go widzę.
Mitchy śpiewa w zespole, który wraz z nadchodzącą trasą 5SOS pojedzie z nimi jako support po Europie.
I w zasadzie bardzo cieszę się z tego powodu, bo Mitchy jest typem faceta, którego po prostu nie da się nie lubić.
Od samego początku kiedy go poznałam, załapałam z nim świetny kontakt i za każdym razem kiedy się widzimy, cieszymy się ze swojego towarzystwa.
-Świetnie, naprawdę cieszę się, że w końcu to przyjechaliście. Ile można było czekać?
-Prawda. A kto wpadł na tej pomysł? - zarzucam teatralnie włosami. - Ja!
-Tak, słyszałem. Oficjalnie zostajesz moją ulubioną osobą. 
-Tost dla ciebie raz. - Arden podaje mi kanapkę, za co jestem jej dozgonnie wdzięczna. - Hej, Mitchy. Nie znasz jeszcze Arden. Pracuje u nas od niedawna i też jedzie w trasę.
-Jak leci? - rzuca brunetka, zajmując się swoim tostem.
-Hello, madame! Miło cię poznać. Będziesz się świetnie z nami bawiła.
-Tak, wiem. Zdajesz sobie sprawę, że jeszcze dwa dni temu byłam przerażona przeprowadzką z NY do LA, a dzisiaj? Tylko spójrz na mnie. Czuję się super! - mówi podekscytowana.
Śmieję się.
-Yeah, I can see that! - komentuje Mitchy, odwracając się do swojej towarzyszki, którą zauważam dopiero teraz.
-Poznajcie Charlotte. Charlotte, to Layla i Arden.
-Hej! - witam się z nią uśmiechem. - Jesteście razem? 
-Nie, tylko się przyjaźnimy. - odpowiada dziewczyna. 
-Tak, Charlotte nie chodzi z muzykami, tylko się z nimi przyjaźni. - dopowiada Mitchy, chyba się z nią drażniąc, kiedy ta szturcha go zadowolona ramieniem.
-Nie chodzi o to, że nie chodzę. Po prostu… Nie wybieram sławnych osób na życiowych partnerów. - prostuje. - Ten świat mnie trochę przeraża. - wzrusza ramionami i patrzy na nas nieco zakłopotana.
Może sądzi, że my też jesteśmy sławne i dlatego tak się zachowuje.
Charlotte jest bardzo ładna, ale faktycznie nieco wycofana. I przede wszystkim bardzo naturalna, co w sumie pierwszorzędnie kwalifikuje ją do przegródki „normalnych dziewczyn”, które nie posiadają w swoim bagażu atrakcji związanych z show biznesem.
-Wiem co masz na myśli. - wspieram ją. - To byłby ciężki orzech do zgryzienia.
-Hey! - wtrąca się Mitchy, piorunując mnie wzrokiem. - I know you love me.
-To the moon and back! 
Niespodziewanie przerywa nam dźwięk mojego telefony.
Zerkam pośpiesznie na ekran zdziwiona tym nocnym połączeniem.
Richard.
Oczywiście, że to on.
-Lord dzwoni. - zerkam na Arden, która wywraca oczami. - Ulatniam się, ale niebawem do was dołączę!


Moja wędrówka przez zatłoczony salon trwa dobre kilka chwil, kiedy w końcu udaje mi się wylądować na dworze.
I choć przy basenie jest tak samo głośno jak w środku, jakimś cudem udaję mi się znaleźć spokojniejszy kąt.
-Hej, Richard! - mówię entuzjastycznie, bo chyba zapomniałam, że jest moim przyjacielem.
-Jesteście w klubie? - pyta, bez jakiegokolwiek przywitania.
Nasz stary, dobry Richard.
-Nie, jesteśmy w domu. Urządziliśmy imprezę. - mówię za nas wszystkich, nie podkreślając, że to chłopaki ją urządzili.
Teraz siedzimy w tym razem więc nie chcę dawać Richard’owi powodów do karania członków zespołu.
Karania.
Dorosłych mężczyzn.
Za zrobienie imprezy.
Cóż za absurd. 
-Imprezę… - jego ton jest jak zwykle bezemocjonalny. Jestem pewna, że o swoim ślubie lub nadchodzącej niespodziewanej śmierci również poinformowałby nas tym samym tonem.
-Tak. Jest masa ludzi.
-Dużo osób z branży? - pyta, czego mogłam się spodziewać.
-Cała masa. 
-Dobrze. Bardzo dobrze. Tak trzymać. 
-Okej, więc… Do usłyszenia? - staram się skończyć tą nocną konwersację, która w zasadzie jest kompletnie nie potrzebna. 
Na pewno nie o tej porze.
-Yeah. Bawcie się dobrze, ale nie daj sobie wejść na głowę.
Tak, oczywiście.
Richard chyba nie rozumie, że kiedy jest się dobrym człowiekiem i żyje się w zgodzie ze swoimi partnerami z pracy, to nikt nawet nie myśli o wchodzeniu na głowę.
Rozłączam się.
Biorę głęboki oddech, który mnie ożywia.
Cieszę się, że noce w LA są nieco chłodniejsze, bo w środku panuje okropny skwar, więc zapewne dlatego alkohol zaczął działać tak szybko na moją głowę.
Teraz jest trochę lepiej. 
Kiedy patrzę w dal, widzę Ashton’a.
Śmieje się z Calum’a, który wskoczył do basenu na brzuch.
To musiało boleć.
Na chwilę jednak spuszcza z niego wzrok i wpatruje się we mnie.
Jakby zmusiła go do tego siła przyciągania.
Uśmiecha się.
Widzę, że przez chwilę o czymś myśli, aż w końcu rusza z miejsca i idzie w moją stronę. Robię więc to samo, żeby po chwili spotkać się z nim w połowie.
-Hej. - kiwa głową, stając na przeciwko mnie.
-Hej. - częstuję go uśmiechem i w zamian dostaje to samo.
-Więc… To chyba nie najgorsza impreza świata?
-Nie. - odpowiadam. - W zasadzie jest bardzo miło. - pauzuję. - Potrzebowałam tego.
Zerka na mnie śmiało.
-I know. - zgadza się ze mną, a ja patrzę na niego z lekkim zdziwieniem. 
Zupełnie tak, jakbym miała przeczucie, że on doskonale wie jak się czułam w przeciągu tych kilku lat.
Że masa obowiązków spłynęła na mnie tak szybko, że zaczęłam się w tym gubić.
Że z dnia na dzień, z beztroskiej dziewczyny, dla której pisanie było radością i całym światem, stałam się nagle dojrzałą kobietą, która sama zaczęła narzucać obowiązki komuś innemu.
Jakbym straciła tego ducha dobrej zabawy i luzu.
Tak. On zdecydowanie o tym wie.
-Cieszę się, że w końcu nie musisz być pod czyimś nadzorem. Nigdy nie zasługiwałaś na to, aby ktoś cię kontrolował. - kiwa głową, a ja czuję, że w końcu zostałam doceniona i że on mnie wspiera. - I cieszę się, że jesteśmy tu. Razem. I… przepraszam.
-It’s okey… - zbywam jego przeprosiny, bo moim zdaniem nie są one koniecznie, ale szybko mi przerywa.
-No, it’s not okey. - wzdycha. - Zachowałem się jak dureń. Obwiniłem cię z góry, jakbyś była dla mnie kimś obcym. A prawda jest taka, że nigdy nie byłaś. I nie będziesz. - patrzy na mnie z uczuciem tak intensywnym, że czuję, że pali mnie skóra. I mam wrażenie, że nigdy nie doznałam czegoś tak przyjemnego i intensywnego. -Po prostu chcę, żeby to się udało. Uwielbiam kiedy jesteś obok mnie i nie chciałbym, żeby stało się coś, co mogłoby to popsuć. Więc… Obiecuję poprawę. - uśmiecha się.
-Okej. Akceptuję to postanowienie.
-I wiem, że mamy za sobą wspólną przeszłość i w zasadzie nie mam pojęcia jak teraz na mnie patrzysz, ale marzę o tym, żeby spędzić z tobą więcej czasu. 
Zapada chwila ciszy.
Wpatruję się w niego z troską, czując niewiarygodne przywiązanie.
-Też bym tego chciała. - odpowiadam, a on wydaje się być w szoku. - Może to miejsce sprawi, że będzie inaczej. Ale musisz mi obiecać, że nie będziemy się z niczym śpieszyć. Nie chcę znów popełnić kolejnego błędu. Bo zależy mi na tobie Ashton. - szepcę. - Zawsze mi zależało.
-Obiecuję. Żadnego pośpiechu. - wystawia nagle swoją rękę, na co chichoczę. Podaję mu swoją, w geście ugody na wyznaczone warunki.
Nie mogę uwierzyć, że to się dzieję. 
-Więc, jesteś gotowa spędzić ze mną resztę nocy? - pyta, kiedy zmierzamy w kierunku wejścia do salonu.
-Wiesz, jak na kogoś kto zgodził się na zasadę o nie pośpiechu, potrafisz znakomicie dobierać słowa. 
-Ja tylko miałem na myśli grupowe tańce w kółku lub ewentualnie wypicie wspólnie drinka. Ale ktoś tu chyba ma nieczyste plany. I nie jestem to ja.
-Yeah, right. You wish.
-Maybe I wish…
Tej nocy nikt z nas nie zadawał sobie zbyt wielu pytań na temat tego, co powinniśmy robić, a czego nie. Byliśmy pełni entuzjazmu i spędzaliśmy razem czas, kierowani nienasyconą ciekawością. Byliśmy radośni, niespokojni i odważni. Z lekkomyślnością i beztroską bawiliśmy się entuzjazmem otaczających nas ludzi.

Działo się tak być może dlatego, że życie jeszcze nie zaczęło bawić się nami…

***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz